Středoevropský překladatelský tábor

Pořádají literární časopis Texty, Masarykova veřejná knihovna Vsetín a Český svaz ochránců přírody VaLašské Meziříčí

NAVIGACE

Úvodní strana

Fotografie 2013

Fotografie 2012

Práce účastníků 2011

Fotografie 2011

Literární časopisy a servery

Filmové adaptace po roce 1989

Nová jména české poezie 2005/2011

Lexikální příručky a další materiály a zdroje vhodné pro překladatele

Fotografie 2006

Fotografie 2005

Napsali o nás 2005

Práce účastníků 2004

Z přednášek 2004

Fotografie 2004

Program

Témata přednášek

Překladatelský seminář

Přednášející

Publikace a publicita

Podmínky účasti

Kontaktní adresy

Místo konání


Překlady účastníků tábora 2011

 

Účastníci překládali prózy Bohuslava Reynka Pohádka a Denatur Jana Balabána.

Aleksandra Jurek

Bohuslav Reynek: Bajka

Jest palące sierpniowe południe, pola są puste, a zatem idę w ziemniaki na łowy. W tym żarze chodzę bujnymi bruzdami, na których jednak już czuć pierwszy powiew jesieni, spada na mnie wielkie zmęczenie, zabezpieczam kurki i upadam przy zwoju jeżyn. I w tej chwili mnie opuszcza cała ziemska ślepota, jakby się ulotniła ociężałość zmysłów, budzę się w tajemnym, ciepłym i niebieskim pałacu Południa. Śpiewa skowronek nade mną, chłonę błogość jego pieśni, ustąpiła ze mnie wszelka ciekawość i drapieżność, więc nie obejrzę się za nim. Krew przemieniła się w coś niewypowiedzialnie czystego i błogosławionego. I przybiega zajączek, którego nie trafiłem przed chwilą, siada mi na podołku i pociesza, że trawy są wysokie, on mały, ukryty, więc to żadna hańba, że mi uszedł. Nie został też postrzelony, jak sobie wyrzucałem, uciekł zdrów. Więc go do siebie tulę i rozkoszuję się miękkością jego białego runa na brzuchu i biorę do ręki jego uszy, i gładzę palcami ich czarne szpice. On potem przymyka ślepia, abym nie pomyślał, że je zawsze ma tak szaleńczo wytrzeszczone, i że jest dziki. Radujemy się wspólnie z tej cichej błogości, ja zbieram wielkie, nagrzane i słodkie jeżyny, on zasypia. Na ścianach przezroczystego pałacu słonko maluje obrazy rzeczy powszednich, kwiatów, drzew, i wszystko, co należy do pejzażu, jednak wszystko tajemnie powiększone, załamywane i rozciągane, a przy tym nieskończenie prostsze niż w świetle dnia codziennego. Czasu jakby nie było, jest przecedzony przez ciernie, jednakże spostrzegam jak niebieskość pałacu przechodzi w fiolet, potem jak gęstnieje i czerwienieje. Opuszcza mnie też powolność, w której byłem zanurzony, przebudza się we mnie męskie serce i wołam żarliwie do Boga, dziękuję, i wielbię go: pałac blasku tymczasem się przemienił w pałac zmierzchu i teraz się przemienia w sklepienie ciemności. Ale przez gwałtowną modlitwę opuszcza mnie czar owego uniesienia, wracam do zmysłów na polu ziemniaków, zajączka już tutaj nie ma, odszedł na pastwisko, więc wracam do domu po wonnej, zroszonej miedzy, prowadzony przez cykanie stada wielkich polnych koników.

 

Jan Balaban: Denatur

Jonasz zszedł na parteru swojego domu. Zatrzymał się przy białych dwuskrzydłowych drzwiach w korytarzu. Były zabezpieczone skoblem i kłódką. Są zapieczętowane jak zakazana księga, przyszło mu do głowy. Już to był powód by rozejrzeć się za łomem i ... Skobel pęknął, kłódka odskoczyła i zadzwoniła na czarnych kafelkach. Jonasz pociągnął za klamkę i wszedł do ciemnego pomieszczenia. Tylko cienie półek i kilka promieni słońca przedzierających się do wnętrza przez szczeliny wzdłuż zielonej, ceratowej rolety. Pociągnął za sznur, roleta wyleciała do góry w obłoku wzbitego kurzu. Złote światło dnia spadło na szklane walce na regałach. Jonasz zajrzał do otwartego brzucha wielkiej ropuchy. Stała na swoim walcu z przednimi nogami nad głową i oczami uniesionymi do góry na korkowe zamknięcie. W jamie otwartego brzucha unosiły się w alkoholu płuca, serce, i delikatne gałązki tętnic i żył. Ciało i wnętrzności zbielały już przez lata, nawet oczy straciły swoją barwę. Jonasz posuwał się od walca do walca i uważnie oglądał poszczególne gady i płazy, którym wspólna była nienaturalnie wyprostowana pozycja. Jakby po niewidzialnych nitkach lazły do nieba.

Życie w denaturacie. Jonasz spoglądał na swoją twarz odbijającą się na tle spreparowanych ciał. „Ci oto przyjaciele osiągnęli względną wieczność i tak zatopieni oczekują zmartwychwstania, kiedy korki wyskoczą z walców, a oni na nowo powołani do życia polezą za słońcem, które im odda wszystko to, co im denatur zabrał.”

Jonasz wnikliwie oglądał gabinet nieznanego profesora. Wszystko tu było pożółkłe i pokryte kurzem, zwłaszcza wypchane zwierzęta i ptaki. Kaczki przyciskające pergaminowe błony pławne do wypolerowanego drewna, gronostaje zgięte w nienaturalnych łukach. Kurz z sierści, kurz z piór. Jonasz był nim pokryty na rękach i na twarzy. Swędzenie i ataki kaszlu przywracały go z powrotem do własnego ciała pełnego gorącej krwi. Jakie swędzące i duszące się zwierzę jest w człowieku ukryte. Jakie czyhające, dyszące, mięsiste i pożądliwe monstrum w sobie noszę, ach biada. Dobrze Pan zrobił, Panie profesorze, że Pan je wszystkie zanurzył w denaturacie i pozbawił tego świństwa, tego drażniącego brudu. Teraz są to eksponaty, czyste formuły swojego jestestwa. Jedna żaba za miliony żab. Jeden gronostaj za wszystkie, jedna kaczka za niezliczone stada. To jest zasada Arki Noego. Oni tu pozostaną jako wieczne wzory, wiecznie reprezentujące nas, którzy krztusimy i dusimy się pyłem czasu.

A gdzie Pan jest, Panie profesorze. Pan, śmieszny Noe! Jonasz sięgnął głębiej do szafy i tam między zwojami map i obrazów znalazł butelkę mocnego trunku. Więc to tak. Pan też się zanurzał w denaturacie. Ale to miłe, że mi Pan tutaj zostawił więcej niż połowę. Odkorkował butelkę i pił. Im więcej z butli upijał, tym szybciej obniżał się poziom płynu w walcach i przedpotopowe potwory zaczynały powracać do życia.

Jonasz usiadł przy biurku. W szufladzie znalazł papier i ołówek i w połowie już pijany prastarym trunkiem począł wściekle skrobać jakiś list.


Kochana.

Już od dawna taję podejrzenie, które chciałem powierzyć jedynie Tobie, ponieważ wierzę, że Ty przy mnie zostaniesz i wtedy, kiedy już dla wszystkich pozostałych będzie całkiem jasne, że postradałem i te ostatnie resztki zdrowego rozumu. (Jeśli coś takiego w ogóle istnieje.)

Ponieważ Ty nie jesteś z tych ludzkich hien, które w dzień i w nocy krążą wokół mego domu, zwracam się do Ciebie, choć jesteś nieosiągalna i na moje życie wpłynąć nie możesz.

Moim podejrzeniem więc jest, że doszło do zamiany życia w śmierć i bytu w niebyt.

Nie ma nas tutaj. Jesteśmy gdzieś indziej. Dla przykładu siedzimy w pomieszczeniu, którego jedynym meblem jest szafa pełna butelek z bezbarwną cieczą. A my pijemy i pijemy. Pijemy bezwiednie, mechanicznie, tak jak człowiek we śnie oddycha. Sięgamy po butelkę zawsze, gdy już zaraz moglibyśmy wytrzeźwieć. Strach przed śmiercią został przemieniony w strach przed trzeźwością. Ale jak możemy to rozważać, kiedy jesteśmy spici jak nieboskie stworzenia?

Zrozum, nie jesteśmy pijani tutaj, jesteśmy pijani tam. Tu jest nasz niebyt i tu sięgamy po butelkę zawsze wtedy, kiedy poziom cieczy opadnie na tyle, że to by znaczyło powrót do bytu. Jednakże, wszystko do czasu. Ten wielki blef, ta cicha dezercja są zdeterminowane przez liczbę butelek w szafie. tej nigdy nie poznamy, ale możemy być pewni, że jest ograniczona. Tą drogą przybliża się nasza tutejsza śmierć. Konieczność powrotu do bytu. Konieczność ocknięcia się między pustymi butelkami. Dlaczego boimy się umrzeć tutaj, w tym niebycie, w którym kiedyś się rozpłynęliśmy, dlatego że taka śmierć by oznaczała życie tam w bycie, w przerażającym świetle i przeraźliwym bólu, pod naciskiem pretensji powiązań...

I za tym wszystkim porusza się Stwórca. On napełnił szafę butelkami, on wie, kiedy się skończy ostatnia, kiedy pojawi się miejsce suche i nasza arka zatrzyma się nad wodami. Wiesz, dlaczego Noe się upił? Nie mógł utopić się cały, utopił przynajmniej swoją duszę. Nędzny, nagi, nalany chłop, dzieci się za niego wstydziły. Stwórca mu nie pozwolił umrzeć, a wraz z nim wszystkiemu co żyje. Tylko przedpotopowe potwory znalazły spokój. Stwórca je miłosiernie pozostawił pod wodą, pozostawił je skończone i doskonałe, dał im skamieniałą wieczność, która nam nie będzie dana, i dlatego wspólnie z Noem się upijamy z dzbana, łudząc się, że nie ma dna...

To wszystko się dzieje tam, za lustrem, za oknem, za wytartym filmem. W naszej małej ciasnej celi. Nie tutaj, moja droga, moja najdroższa. Tutaj nas nie ma...


Jonasz upuścił ołówek i przysunął do siebie resztę trunku. Obejrzał się w stronę nasłonecznionego okna. Całe niebo stało się jedną, bladą, delikatnie piegowatą twarzą z lękliwie przymkniętymi oczami. Ta twarz tężała, ciemniała i czerniała, jakby ktoś z drugiej strony płótno nieba przypalał żelazkiem, aż cała przestrzeń okna została wypełniona ciemnym korkiem popękanym na podobieństwo jej wizerunku, a Jonasz czuł się jak w alkoholu zastygnięty jaszczur, dla którego niebo się stało szpuntem.

 

Dominika Zelek

Jan Balabán: Denaturat

Jonasz zszedł na parter swojego domu. Zatrzymał się na korytarzu przed białymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Były zabezpieczone skoblem i kłódką. Zabezpieczone jak zakazana książka, pomyślał. I to był powód, aby rozejrzeć się za łomem i…. Skobel pękł, kłódka odskoczyła i zadzwoniła na czarnych płytkach. Jonasz pociągnął za klamkę i wszedł do ciemnego pomieszczenia. Widać było tylko cienie półek i kilka promieni słonecznych wdzierających się do środka przez szczeliny zielonych rolet z ceraty. Pociągnął za sznurek, roleta poleciała w górę w obłoku nagromadzonego kurzu. Złote światło dnia dosięgło szklanych słoików w kształcie walców. Jonasz zaglądnął do otwartego brzucha ropuchy. Stała w słoiku z przednimi nogami nad głową i oczami skierowanymi w górę na korkową zakrętkę. W otworzonej jamie brzusznej wznosiły się płuca, serce i delikatne nitki tętnic i żył. Ciało i wnętrzności były już od lat wybielone i nawet oczy straciły już kolor. Jonasz przesuwał się od słoika do słoika i uważnie badał pojedyncze płazy i obojnaki. Wszystkie miały taką samą nienaturalnie wyprostowaną pozycję. Jakby po niewidzialnych niciach szły do nieba.

Życie przepełnione denaturatem. Jonasz spoglądał na swoją twarz odbijającą się w plecach macerowanych ciał. „ Ci przyjaciele dosięgli relatywnie życia wiecznego i w ten sposób zalani czekali na wskrzeszenie, na moment, gdy korki wyskoczą ze słoików, a oni powołani znów do życia odejdą za słońcem, które zwróci im wszystko to, co zabrał im denaturat”.

Jonasz uważnie rozejrzał się po gabinecie nieznajomego profesora. Wszystko było pożółkłe i pokryte kurzem, a najbardziej wypchane zwierzęta i ptaki. Kaczki przymocowane za błony pływające do błyszczącego się drewna i powyginane gronostaje w nienaturalnych łukach. Kurz z sierści, kurz z piór. Jonasz miał go na rękach i twarzy. Swędzenie i ataki kaszlu wracały powrotem do własnego ciała pełnego gorącej krwi. Jakie świadome i duszące się zwierze jest ukryte w człowieku. Jakie węszące, dychawiczne, masywne i pewne potwory w sobie noszę, ach bieda. Dobrze Pan zrobił, Panie profesorze, że Pan je wszystkie zalał denaturatem i pozbawił tego całego syfu, tego drażniącego brudu. Teraz to są eksponaty, w czystej postaci swego bytu. Jedna żaba za miliony żab, jeden gronostaj za wszystkie, jedna kaczka za niezliczone stada. To jest zasada Arki Noego. Oni tu pozostają jako wieczne wzory, będą wiecznie reprezentować nas, tych, którzy kaszlemy i dusimy się pyłem czasu.

A pan gdzie jest panie profesorze. Pan śmieszny Noe! Jonasz sięgnął głębiej do szafy, a tam pomiędzy zwojami map i obrazów znalazł butelkę gorzałki. Pan również ulegał denaturatowi. Jak miło, że mi pan tu zostawił więcej niż połowę. Otworzył butelkę i pił. Czym więcej wypijał tym szybciej malał poziom w słoikach, a przedpotopowe potwory zaczynały ożywać.

Jonasz zasiadł do biurka, W szufladzie znalazł papier i ołówek i z połową już wypitej, prastarej gorzałki i zaczął jak szalony skrobać jakiś list.


Moja droga,

Już od dawna skrywam podejrzenie, którym chciałbym się z Tobą podzielić, ponieważ wierzę, że Ty będziesz ze mną nawet wtedy gdy już wszystkim pozostałym będzie całkiem obojętne czy straciłem ostatnie resztki rozumu. (Jeśli w ogóle coś takiego egzystuje.)

Zwracam się do Ciebie pomimo tego, że jesteś nieosiągalna i nie możesz wejść do mojego życia, ponieważ nie jesteś jedną z tych ludzkich hien, które dzień i w nocy okrążają dom.

Moje podejrzenie wynika z tego, że doszło do zamiany życia w śmierć i obecności w nieobecność.

Nie jesteśmy tutaj. Jesteśmy gdzieś indziej. Na przykład siedzimy w pomieszczeniu, w którym jedynym meblem jest szafa pełna butelek z bezbarwnym płynem. My pijemy i pijemy. Pijemy, aby zapomnieć, automatycznie tak jak oddycha człowiek podczas snu. Sięgamy po butelkę zawsze, gdy zaczynamy trzeźwieć. Strach przed śmiercią został zamieniony w strach przed wytrzeźwieniem. Ale co możemy o tym myśleć jak jesteśmy upici na podobieństwo Boże.

Zrozum nie jestem upity tutaj, jestem upity tam. Tutaj jesteśmy nieobecni, a tam, gdy poziom alkoholu spadnie na, tyle, że oznacza to powrót do rzeczywistości, sięgamy po butelkę. Oczywiście wszystko do czasu. Ten o to wielki kłamca, to odwrócenie się plecami jest ograniczone ilością butelek w szafie. Ją znać nigdy nie możemy, ale zdecydowanie wiemy, że zbliża się ku końcowi. Wtedy zbliża się nasza śmierć. Konieczność powrotu do rzeczywistości. Konieczność oprzytomnienia pomiędzy pustymi butelkami. Dlaczego boimy się umrzeć tutaj, w tej jawie, w której kiedyś się zatraciliśmy, dlatego ponieważ taka śmierć oznaczałaby życie tam w rzeczywistości, w strasznym świetle i strasznych bólach, przepełnionym wyrzutami i związkami.

Tymczasem wszystkim kieruje stworzyciel. On napełnił szafę butelkami, on wie, kiedy skończy się ostatnia, kiedy pojawi się miejsce suche, a nasza arka będzie stać ponad wodami. Wiesz, dlaczego się Noe nie upił? Nie miał możliwości utopić się cały, więc utopił chociaż swą duszę. Ubogi, nagi, opity chłop, dzieci się za niego wstydziły. Stworzyciel mu zabronił umrzeć, a wraz z nim i wszystkiemu żywemu. Tylko przedpotopowe potwory znalazły spoczynek. Stworzyciel je miłosiernie zostawił pod wodą, zostawił je doskonałe i dokonane, dał im wieczność dzięki skamielinie, która nam nie będzie dana i dlatego wspólnie z Noem wypijemy z dzbanu, o którym mówimy, że nie ma dna.

To wszystko dzieje się tam za lustrem, za oknem, za fragmentem filmu. W naszym małym, ciasnym ciele. Nie tutaj, moja droga, moja najdroższa. Tutaj nie jesteśmy.

Jonasz upuścił ołówek i obrócił w swoją stronę resztkę gorzałki. Odwrócił się w stronę przepełnionego słońcem okna. Całe niebo się stało jedną, bladą, delikatnie piegowatą twarzą z oczyma skośnie przymkniętymi. Jej twarz sztywniała, ciemniała i czarniała, jakby ktoś przypalał z drugiej strony płótno nieba żelazkiem, aż cała przestrzeń okna wypełniła się ciemnym korkiem roztrzaskanym na podobieństwo jej twarzy, a on czuł się jak zakonserwowany w spirytusie jaszczur, dla którego niebo stało się zatyczką.

 

Mészáros Felícia

Bohuslav Reynek: Mese

Augusztusi perzselő déli óra, a földeken senki; vadászni indulok a burgonyamezőkre. Ahogy a melegben a buja sorok közt járok – hol már az őszi szellőt érzem – nagy álmosság tör rám, elengedem puskám biztosítékát, és a sűrű szederbokrok közé hanyatlom. S e pillantanban elhagy minden földi vakság, a józanész terhe elillan; a Dél forró-kék palotájában találom magam. Felettem pacsirta énekel, dala minden ízét érzem, de elszállt már belőlem minden kiváncsiság, szilajság, már nem figyelem. A vérem átalakul; leírhatalanul szent és tiszta valamivé. Előbukkan az a nyúl, melyet az imént céloztam, az ölembe ül, és örülök neki, hogy a gaz magas; ő kicsiny, elvész benne, nem szégyen hát, hogy elvétettem. Hogy nem találtam el – milyen dühös is voltam magamra – s hogy sértetlenül elmenekült. Most magamhoz szorítom, élvezem fehér hasának puha redőit, mancsát a kezembe veszem, s a fekete tappancsvégeket simogatom. Hunyorít, nehogy azt higgyem, mindig ilyen őrülten dülledt a szeme, hogy megszelidíthetetlen. Velem örül e csendes, áldott perceknek, naptól forró, nagyszemű, édes szedret gyűjtök, s ő elalszik. A palota átlátszó falára a kinti világ formáit festi a nap, virágot, fát, az egész tájat, ám mindent nagyítva, szaggatottan, elnyújtva, s mégis összemérhetetlenül tisztábban, mint a valóságban. Mintha megszűnne az idő, fennakadt a szedertöviseken, mégis azt figyelem, mint lesz a kék palota lila, mind sűrűbb és sűrűbb, majd hogy fordul vörösbe. Engem is elhagy ez a letisztult érzés, melybe kerültem, felébred bennem a férfiszív s Istenhez fordulok, köszönöm, őt ünnneplem; a fény palotája eközben alkony-palota lesz, sötétség a boltozata. Heves imámból elszáll az elragadtatott érzés varázsa, a burgonyaföldön ocsúdom, a kis nyúl már nincs itt, a legelőre szaladt, hazafelé indulok hát az illatozó, harmatos határon át, ciripelő szöcskehad kíséri utam.

 

Tihana Mikša

Jan Balabán: Denaturat

Jonáš je sišao u prizemlje svoje kuće. Stao je kod bijelih dvokrilnih vrata u hodniku. Bila su zatvorena zasunom i lokotom. Zapečaćena su kao zabranjena knjiga, pomislio je. Već je to bio razlog da potraži polugu. Zasun je pukao, lokot odletio i zazvečao na crnim pločicama. Jonáš je uhvatio kvaku i ušao u tamnu prostoriju. Samo sjene polica i nekoliko zraka sunca koje su se probijale kroz pukotine uzduž zelene rolete od navoštenog platna. Povukao je uzicu, roleta je poletjela uvis u oblaku uskiptjele prašine. Zlatno svjetlo dana je palo na staklene cilindre u regalu. Jonáš se zagledao u otvoreni trbuh velike krastače. Stajala je u svojem cilindru s prednjim nogama iznad glave i očima uprtima gore, k plutenom čepu. U šupljini otvorenoga trbuha u alkoholu su plivala pluća i srce i tanki ogranci arterija i žila. Godine su izbijelile tijelo i unutrašnjost, a čak su i oči izgubile svoju boju. Jonáš je išao od cilindra do cilindra i pažljivo razgledavao pojedine gmazove i vodozemce, a svima im je bilo zajednički neprirodno uspravan položaj. Kao da se po nevidljivim nitima penju u nebo.

Denaturirani život. Jonáš je gledao svoje lice koje se reflektiralo na pozadini maceriranih tijela. "Ovi prijatelji su dosegli relativnu vječnost i tako zaliveni očekuju uskrsnuće onda kad čepovi iskoče iz cilindara a oni se ponovo dozvani u život krenu penjati prema suncu koje će im vratiti sve što im je denaturirani alkohol oduzeo."

Jonáš je detaljno proučavao kabinet nepoznatog profesora. Sve je tu bilo požutjelo i pokriveno prašinom, a najviše preparirane životinje i ptice. Patke koje su plivaćim kožicama od pergamenta pritiskale ulašteno drvo, zerdavi izvijeni u neprirodne lukove. Prašina iz dlake, prašina iz perja. Jonášu su i ruke i lice bili pokriveni njome. Svrbež i napadi kašlja su ga vraćali natrag k vlastitom tijelu punom tople krvi. Kakva je životinja puna svrbeža i gušenja u čovjeku skrivena. Kakvog mesnatog monstruma koji vreba, sopće i žudi u sebi nosim, ah jao. Dobro ste napravili, gospodine profesore da ste ih sve uronili u denaturirali i oslobodili ih sve ove gadosti, ove iritirajuće prašine. Sada su to eksponati, čiste formule svoje biti. Jedna žaba za milijune žaba. Jedan zerdav za sve. Jedna patka za nebrojena gnijezda. To je princip Noine Arke. Oni tu ostaju kao vječni uzorci, vječno predstavljajući nas koji kašljemo i gušimo se prašinom vremena.

A gdje ste vi, gospodine profesore. Vi smiješni Noa! Jonáš je posegnuo dublje u ormar i tamo među smotanim kartama i slikama našao je bocu rakije. Vidi ti to. I vi ste se/sebe uronili u alkohol/denaturirali. Baš je lijepo da ste mi ostavili više od pola. Otvorio je bocu i pio. Čim je više iz boce ispijao, tim je brže padala razina tekućine u cilindrima i pretpotopne nemani su počele oživljavati.

Jonáš je sjeo za pisaći stol. U ladici je našao papir i olovku i dopola već ispivši prastaru rakiju, uhvatio se mahnito škrabati nekakvo pismo.


Draga.

Već dugo gajim sumnju koju sam htio podijeliti samo s tobom, zbog toga što vjerujem da ćeš ti ostati uza me i tada, kada će svima ostalima biti posve jasno da sam izgubio i posljednje ostatke zdravoga razuma. (Ukoliko takvo što uopće postoji.)

Zato što nisi jedna od onih ljudskih hijena koje danju i noću obilaze moju kuću, obraćam se tebi, iako si nedostižna i ne smiješ ući u moj život.

Moja sumnja, dakle, jest ta, da je došlo do zamijene života za smrt i prisutnosti za odsutnost.

Nismo tu. Negdje smo drugdje. Na primjer, sjedimo u prostoriji čiji je jedini namještaj ormar pun boca s bezbojnom tekućinom. A mi pijemo i pijemo. Pijemo napamet, mehanički, kao što čovjek u snu diše. Posegnemo za bocom uvijek kad bismo se trebali otrijezniti. Strah od smrti je zamijenjen za strah od otrežnjenja. Ali kako možemo o tome razmišljati kad smo pijani ko zemlja!

Razumij, nismo pijani ovdje, pijani smo tamo. Ovdje je naša odsutnost, a tamo uvijek posežemo za bocom tada kada razina padne toliko da to znači povratak u prisutnost. Naravno, sve je privremeno. Taj veliki blef, to nestajanje okrenuto leđima je ograničeno brojem boca u ormaru. Njega nikad ne možemo znati, ali sigurno znamo da je konačan. Odatle se približava naša ovdašnja smrt. Nužnost povratka u prisutnost. Nužnost buđenja među praznim bocama. Zašto se bojimo umrijeti ovdje, u toj odsutnosti u kojoj smo nekoć nestali, jer bi takva smrt značila život tamo u prisutnosti, u groznom svjetlu i groznoj boli, u stisku zamjerki i povezanosti...

A za svime time se kreće stvoritelj. On je napunio ormar bocama, on zna kada će se isprazniti posljednja, kada će se pojaviti suho mjesto a naša arka ostane stajati nad vodama. Znaš zašto se Noa napio? Nije bilo moguće da se utopi cio, utopio je barem svoju dušu. Siroti, goli, pijani muškarac, djeca su ga se sramila. Stvoritelj mu je zabranio umrijeti, a s njime i svemu živom. Samo su pretpotopne nemani našle počinak. Stvoritelj ih je milostivo ostavio pod vodom, ostavio ih je savršenima i svršenima, dao im je fosilnu vječnost koja nama neće biti dana i zato se zajedno s Noom napijmo iz vrča za kojega si lažemo da nema dno.

To se sve odvija tamo, za zrcalom, za prozorom, za otrgnutim filmom. U našoj maloj tijesnoj ćeliji. Ne ovdje, moja draga, moja najdraža. Ovdje nismo...


Jonáš je ispustio olovku i ulio u sebe ostatak rakije. Osvrnuo se k osunčanom prozoru. Cijelo nebo je postalo jedno jedino blago šupljikavo lice s tjeskobno poluzatvorenim očima. Njegov/Njezin obraz/lice ukočen, zatamnjen, i pocrnjen kao da platno neba netko s druge strane pripaljuje glačalom, sve dok cijeli okvir prozora nije bio ispunjen tamnim čepom ispucanim u obliku njegova/njezina lica a on je sam sebi izgledao kao daždevnjak kojemu je nebo postalo čep.

 

Bohuslav Reynek: POKLONSTVO SVETIH TRIJU KRALJEVA

Jedva da na svijetu jest slika ljepša od skupine svetih triju Kraljeva kod Jaslica, od kojih je jedan bijel, drugi smeđ, a treći crn, dva s dugim bradama, a treći golobrad, svi u ruhu dragim kamenjem posutu i kleče u štali na slami oko Djetešca i svete Djevice među volom i magarcem, sa svetim Josipom u daljini, koji ne zna točno što se to zbiva, ali jest pun radosti čistoga i dubokog sanjara. A darovi su ovdje rasprostrti, zlato, tamjan i smirna, i ovdje jest osam srdaca i svako drugačije pjeva slaveći Oca, osam različitih ptića odjekuje gajem mira. A gaj mira rudi jutarnjom rumeni neba i srce malog Isusa pjeva u najvišem drvetu, a to je šipak patnik, zasada o tome nitko ništa ne zna, a pjesma srca Isusova ništa o tome ne govori, nego hvali Duha iz kojega je bio začet, mlijeko Djeve Marije i Josipovu jednostavnost i samilost govečeta i vjeru, ufanje i ljubav Kraljeva Mudraca. A ta pjesma je tako mila da se Zbor Anđela okupio oko spilje u nadmoćan, proziran i razgranat toranj, da pjesma ne dopre do ostalih ljudi, zbog toga što bi ih potom mnogo umiralo od čežnje.

PODPORA

Český svaz ochránců přírody

Literární časopis Texty

Masarykova veřejná knihovna Vsetín

Pavel Kotrla – sazba tiskovin a webdesign

Atlantis

Mladá fronta

Host – časopis a nakladatelství

Aluze.cz

Protimluv

Weles

Listy

Plav - měsíčník pro světovou literaturu


 

CNW:Counter návštěvníků od 13. 6. 2004, aktualizace 12. 9. 2004
Valid HTML! Valid CSS!